Twarde, łowieckie, lubiący wyprawy,
Zdawna do wszelkiéj przywykliśmy strawy.
Na miejscu mleka z kóz alpejskich doju
Zgniłąśmy wodę mieli do napoju;
Chleb zaś był takim, jak go z lat tysiąca
Ciągle oblewa więźniów łza gorąca,
Odtąd gdy człowiek pierwsze ukuł pęta,
Bliźnich jak dzikie powięził zwierzęta.
Lecz nie to serce jego truło skrycie,
Nie to mu z ciała wytrawiało życie,
Taką mu bowiem nieba duszę wlały,
Że i w książęcych byłby usechł murach,
Gdyby z nich nie mógł wybiegać na skały
Błąkać się wolny i oddychać w górach.
Lecz na cóż straszne odwlekać wyznanie?
Umarł, niestety! — a jam nie był w stanie
Bladéj, schylonéj podeprzeć mu skroni,
Ani stygnącéj jego ścisnąć dłoni.
Próżnom wściekłością rozpaczy miotany
Rzucał się naprzód — szarpał, gryzł kajdany.
Umarł! — i przyszli — i zdjęli okowy
I wykopali dół ciemny, grobowy,
W lochu naszego martwéj — zimnéj ziemi!
Prosiłem — z łzami błagałem rzewnemi,
Aby gdzieś indziéj złożyli to ciało,
W miejscu, któreby słońce oświecało.
Dziwne marzenie! zbyt śmieszne i małe!
Ale nie mogłem wyobrazić sobie,
By wolne serce, nawet już zmartwiałe,
Miało bez cierpień w takim leżeć grobie.
Mogłem był milczéć, bo cóż mi odrzekli?
Zimno się śmiali — i w dół go zawlekli.
Znikał z mych oczu ziemią pokrywany,
Ziemią beztrawną okropnéj pieczary,
Próżne mu na grób zwieszono kajdany,
Właściwy pomnik podobnéj ofiary!
Lecz i ów kwiatek, tak wdzięczny, nadobny,
I już tak drogi w pierwszy życia ranek,
On, matce naszéj tak mile podobny,
Braci i całéj rodziny kochanek;