Krzyczę — i słuchem w straszną sięgam ciszę...
I zdaje mi się, że głos jego słyszę;
Jednym mym rzutem więzy się rozdarły,
Biegnę ku niemu, przybiegam — umarły!
Sam więc zostałem — sam w tym lochu żyłem,
Sam to powietrze stęchłe, strute piłem.
Drogie, najdroższe ogniwo żyjące,
Co mi zostało jeszcze ostatecznie
Wiążące z ludźmi, z wiecznością dzielące,
W téj strasznéj chwili zerwało się wiecznie.
Stałem pomiędzy braćmi umarłemi,
Jeden pod ziemią — a drugi na ziemi.
Wziąłem go za dłoń — w lód się obróciła,
Niestety! moja równie zimną była.
Wpadłem w stan jakiś martwości i wrycia,
Czucie mi tylko pozostało życia,
Wściekłe uczucie, które w sercach ludzi
Strat ich, już wiecznych, straszna pewność budzi.
Chciałem umierać, a nie mogłem przecie,
Nie wiem dlaczego, gdyż wszystko już w świecie,
Wszystkom utracił — lecz wiara została
I ta na życie targać się nie dała.
Nie jestem w stanie i nigdy nie byłem,
Określić, co się wówczas działo ze mną;
Uczucie światła, powietrza straciłem,
Ciemność mi nawet niedość była ciemną,
Z zamarłém sercem martwy jak słup stałem,
Bez czucia — myśli — kamień wśród kamieni:
Tyle ja tylko o sobie wiedziałem,
Jak skała, co się chmurą mgły ocieni.
Wszystko tak było ciemne — martwe — śniade,
Ni to blask dzienny — ni nocna pomroka,
Ni nawet lochu mego światło blade
Tak nienawistne dla więzionych oka;
Lecz jakaś przestrzeń wymarłéj pustości,
Jakaś zastałość — jakaś wrytość w czczości,
Jakiś świat bez gwiazd — ziemi — czasu — zmiany,
Bez cnót — bez zbrodni — świat ciszą zalany,