Zdało się, jakbym do życia wróciwszy,
Nagle i wiecznie zapadł w grób straszliwszy;
Przecież wzrok tylu znużony przedmioty,
Wśród takiéj tylko mógł spocząć ciemnoty.
Liczne dni — lata mijały koleją,
Jam się ich płonną nie trudził rachubą,
Z wszelką się bowiem rozstałem nadzieją,
Bym kiedyś przejrzał przez tę mgłę tak grubą.
Przyszli mię wreszcie wywlec z lochu mego,
Lecz jam nie pytał, gdzie — dokąd — dlaczego?
Bo czémże dla mnie wszystkie były wieści?
Stałem się martwym na wszystkie odmiany,
Zimnym na wolność — zimnym na kajdany,
I jakoś w moje-m wkochał się boleści.
Gdy więc z tą nędzną wolnością przybyli,
I wszystkie-m węzły w jednéj zrywał chwili;
Śniade te mury z swą czarną jaskinią
Stały się dla mnie ojczyzną — świątynią!
I zdało mi się, jakby dłoń mych wrogów
Znów mię z rodzinnych wydzierała progów.
Zawarłem przyjaźń z pająkiem więzienia,
Zważałem zręczność wątłych nitek snucia;
Myszka mi w świetle igrała promienia,
Czemużbym nie miał podzielać ich czucia?
Wszyscyśmy jednę tylko ustroń mieli,
Jam był ich królem — mogłem dręczyć, zgładzać,
Przecież, rzecz dziwna! wszyscyśmy umieli
Zmieścić się, znosić i nawzajem zgadzać!
Same ja wreszcie pokochałem pęta,
Tak dusza długiém nawyknieniem gięta,
Gnie się i jakoś w nowy stan swój wrośnie. —
Zyskawszy wolność — westchnąłem żałośnie.