Szczęściem że z rzadka — gdyż w takim rozgonie
Stokroć-bym pewno roztrzaskał się o nie.
Gnące się krzewy ciała mi nie darły,
A chociaż wszystkie rany się zawarły,
Zimnem okrzepłe — przecież ból przemogłem,
A żem był w pętach, z konia spaść nie mogłem.
„Szumiąc po liściach z całéj pędził siły,
Wśród drzew, wśród wilków, co za nim goniły,
A które ciągle tuż za naszym śladem,
Mordem dyszące całém biegły stadem,
Tym długim cwałem, co nieraz w manowcach
I gniew i zapał znuży w psach i łowcach:
O kilka kroków w dzień już prawie biały,
Widziałem, jak się przez gąszcz przewijały,
A w nocy-m słyszał jak chrzęszcząc liściami,
Zdradnym poskokiem suwały za nami.
O, jakbym chętnie z niemi bój był toczył,
Rąbał, mordował, miecz mój krwią ich broczył,
I gdym koniecznie już miał paść ich łupem,
Przynajmniéj licznym otoczył się trupem!
Z razu gdy koń mój z takim pędził szałem,
Chciałem, by ustał — a teraz się bałem,
Czy ujdzie wilkom; — lecz próżnom się lękał,
Dziki syn stepu twardych sił nie znękał,
Pędził sążnistym lotnéj sarny biegiem:
Ziemia tak szybkim nie ściele się śniegiem,
Gdy zbłąkanego na polu wieśniaka
Nagle osypie, oćmi zawiéj taka,
Że już do chaty swéj nie znajdzie drogi:
Tak pędził, chrapał, dziczał z gniewu, trwogi.
Dziczał, jak zwyknie krnąbrne dziecko dziczéć,
Gdy chce swą fraszkę na matce wykrzyczéć,
Lub jak kobieta z silnéj woli znana,
Gdzie znajdzie opór i poczuje pana.
„Z południa było, gdym już przebył bory.
Drżałem od zimna, choć wśród letniéj pory,
Może, iż skryty w żyłach dreszcz mię ziębił,
Bo kogóż długi ból-by nie przygnębił;
A jam zupełnie wówczas był odmienny,
Silny, gwałtowny jak potok wiosenny;