Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/508

Ta strona została skorygowana.

I tak wciąż naprzód szerzy się bezkreśnie,
Jak czarna otchłań wymarzona we śnie.
Gdzieniegdzie tylko jakieś rozrzucone
Płace, to białe, to ciemno-zielone.
A które wszystkie oświecał bladawo
Księżyc, co właśnie wówczas wszedł na prawo;
Lecz nigdzie żadnéj wróżby, ni oznaki,
By gdzieś w pobliżu mieszkał wieśniak jaki,
Żaden nam płomyk z siedziby człowieka
Gościnną gwiazdą nie błysnął zdaleka.
Błędny się nawet ognik nie pojawił,
Któryby z mojém nieszczęściem się bawił.
Zwodném on wprawdzie światłem-by mię łudził,
Miłeby przecież zawsze czucie wzbudził,
Byłbym przynajmniéj doznał téj pociechy,
Iżby mi ludzkie przypominał strzechy.

XVI.

„Koń mój biegł ciągle — lecz ta dzika siła,
Z którą tak pędził, już złamaną była:
Słaby, dyszący i z spienionym bokiem
Cięższym, leniwszym posuwał się krokiem;
Każdy mu wówczas byłby mógł poradzić,
Dziecięciu nawet dałby się prowadzić,
Lecz nic to mojéj nie ulżyło męce,
Miałem związane i nogi i ręce,
A choćbym nawet i od pęt był wolny,
Nie byłbym może sobą władać zdolny.
Chciałem raz jeszcze z memi walczyć pęty,
Któremi byłem tak silnie ujęty,
Lecz tyle-m mojem miotaniem się zyskał,
Żem jeszcze mocniéj węzły moje ściskał.
Płonne więc odtąd porzuciłem boje,
Co rozjątrzały tylko rany moje.
Zdało się, że koń mój już wkrótce legnie,
Choć nie wiedziałem, gdzie jeszcze zabiegnie. —
Pierwszy brzask ranny wschód słońca zwiastował,
Lecz jakże długo z nocą się pasował,
Zdało się, że mgła, ciężąca na zorzy,
Nigdy przed młodym dniem się nie roztworzy.
Długo i ciężko dźwigała się w górę,
Nim wschód w płomienną przybrał się purpurę,