Nim wszystkie gwiazdy pogasił na niebie,
Wszelką ich jasność przyciągnął do siebie,
I z tronu swojéj potęgi i chwały
Własném swém światłem zalał okrąg cały.
„Błysnął dzień jasny — mgłę rozproszył ciemną,
Leży świat blaskiem rozświecony słońca,
Tak pusty wkoło — za mną — i przedemną...
I po cóż pędzę przez ten step bez końca,
Przez lasy, rzeki. Nikt tu stopy swemi
Śladu w téj bujnéj nie wytłacza ziemi
Ni zwierz, ni człowiek. W żadnéj roku porze
Nikt tu nie przejdzie, nikt nigdy nie orze;
W całém powietrzu cisza tak straszliwa,
Ptaszek się ranną piosnką nie odzywa,
Nie słychać nawet ni z trawy, ni z krzaczka
Cichego brzęku drobnego robaczka,
Koń mój werst kilka biegł tak zadyszały,
Jakby w nim wszystkie żyły pęknąć miały,
Widocznie przecież w każdéj słabiał chwili,
Samiśmy tylko — ciągle sami byli...
Aż, gdy tak coraz bardziéj słabiał, dyszał,
Naglem gdzieś zdala rżenie konia słyszał.
Lecz nie — z błędnego sądziłem pozoru,
Wiatr to zapewne tak świszczał po boru...
Nie! nie! — z tych puszczy całe stado tłumnie
Sypie się, — zwiększa — tętni — pędzi ku mnie
Wielkim, rozległym pułkiem rozwinięte!
Chcę krzyknąć — próżno — usta na śmierć ścięte,
Pędzą w swéj całéj wolności i pysze,
Lecz cóż to? — ludzi ni widzę, ni słyszę,
Któż je prowadzi? — bez jeźdźca, tysiące!
Rozwiane grzywy, kity pływające,
Nozdrza na walnym oddechem rozwarte,
Pyski nie uzdą, ni kiełznem nie darte,
Boki kolcami nie kłute ostrogi
I nigdy podków nie znające nogi.
Tysiączny hufiec, dziki, wolny, śmiały,
Pędzi jak morza goniące się wały,
Pędzi, grzmi, tętni, cały step przelata,
Jakby chciał witać nieznanego brata.