Lecz jakąkolwiek bywa tu śmierć nasza,
W każdéj postaci, razi nas, przestrasza,
I choć nam męki przerywa najkrwawsze,
Zawsze jest groźną i okropną zawsze.
Dziwna rzecz! — ludzie, co w rozkoszach żyli,
Nad miarę z pięknem pieścili się łonem,
Ucztami, złotem i władzą opili,
Spokojnym często umierają zgonem,
Spokojniéj, niźli ciągłych nędz ofiary:
Gdyż ten, co wszystko wypił z życia czary,
Wszelki wdzięk, nowość — czegóż już przy grobie
Może żałować, może życzyć sobie?
Nędzarz nadzieją lepszéj żyje doli,
A choć śmierć sama z nędzy go wyzwoli,
On na nią zwiędłém okiem się użala,
Że mu przyszłego raju drzewo zwala.
Jutroby może było dniem nagrody
Za wszystkie wzgardy, nędze i przygody,
Jutroby pierwszy dzień mu życia błysnął,
Któryby krwawych łez mu nie wycisnął,
Nie słyszał przekleństw — dzień szczęściem brzemienny,
Wróżbą lat długich tak jasny, promienny,
Przez łzy niedoli oddawna widziany,
Dzień, coby wszystkie mógł zagoić rany,
Dzień, w którym na raz odzyskałby tyle
W władzy — świetności — chwale — szczęściu — sile,
I dzień ten jego przyświeci mogile!
Słońce w zachodnich już gasło obłokach,
A ja na zimnych wciąż leżałem zwłokach,
Pewny, że nasze tam pogniją ciała;
Wzrok mój się ściemnił, śmierć potrzebą stała.
Bez tchu, ratunku, bez nadziei cienia,
Ostatnie w niebo wznosiłem spojrzenia.
Lecz gdym tak patrzył okiem już gasnącem,
Kruk mi przeleciał między mną i słońcem,
Co pewno na śmierć nie zaczeka moję,
Ażeby na nas zacząć ucztę swoję.
Latał i siadał i znowu się zrywał,
I coraz, coraz bliżéj oblatywał,