Wciąż mi on lecąc czernił się na niebie,
A raz tak blizko ujrzałem go siebie,
Żem mógł z łatwością silny raz mu zadać,
Gdybym choć najmniéj mógł był sobą władać,
Słaba jednakże walka z pęty memi,
Lekki ruch ręki — skrzyp drapanéj ziemi,
Krzyk mój ochrzypły z trudem wydzierany,
Co nawet nie wart głosem być nazwany,
Spłoszyły kruka, trwożnym pierzchnął lotem...
Odtąd już nie wiem, co się działo potem.
Sen mój ostatni był jak gwiazda lśniąca,
Co wdzięcznie zdala, znów bliżéj krążąca,
Wciąż mi się wolném przemykała snuciem,
Żyłem tém zimném, płynném, stęgłém czuciem,
Co nas przy zmysłów ożywia powrocie,
Znów głębiéj w śmierci tonąłem ciemnocie
I znów na chwilę życiem czuł na nowo
Chwilowo boleść i ulgę chwilowo,
Znów zimna niemoc serce lodem ścisła,
Raz po raz jakaś iskra z mózgu trysła,
Tchu mi zabrakło — dreszczem bólu drżałem,
Jeden puls — oddech — i już czuć przestałem,
„Budzę się — gdzieżem? — cóż to za źrenice
Tak silnie w moje wpatrują się lice?
Istotnież ja to pod dachem przebywam,
Istotnież w izbie — na łożu spoczywam?
Ludzkież to oko? w ziemskim-że to wzroku
Tyle jasności i tyle uroku?
Zamykam oczy i jeszcze się boję,
Czy w męcie myśli dawnych widm nie roję?
Z długiemi włosy, hoża, wdzięczno-lica
Czuwa siedząca przy ścianie dziewica;
Już w pierwszéj chwili mojego ocknienia,
Silniem był uczuł iskrę jéj spojrzenia.
Dzikiém i czarném we mnie wryta okiem,
Rzewnym, litośnym zda się błagać wzrokiem,
Patrzę się — patrzę — i widzę nareszcie
I twarz istotną i rysy niewieście.
Czuję, że żyję, i że już na puszczy
Pastwą żarłocznéj nie zostanę tłuszczy.