Na niebios bani słońce im zegarem,
Godzin nie liczą, dla nich dzień godziną,
Słowików chóry — ich dzwony nieszporne,
Śpiewają różom swe pieśni wieczorne.
Słońce zachodzi nie zwolna i blado,
Jak się w północnych krajach słońca kładą,
Ale pełniejsze, gorętsze i krwawsze,
Jak gdyby ziemię żegnało na zawsze,
Jakby w grób skacząc bohaterskim zgonem,
W morzu się czołem zanurza czerwonem.
Oni powstali — wprzód po nieba globie,
A potem w oczy popatrzyli sobie,
Dziwiąc się, czemu słońce już nie świeci?
Czy téż doprawdy dzień tak szybko leci?
Cóż w tém dziwnego? — Pobożny nie zważa,
Jak się świat wkoło niszczy i przetwarza;
On nie na ziemi, lecz w marzeniach żyje,
Nim umrze ciałem, duch w niebo się wzbije;
Czyż mniejsza władza miłości? Jéj droga
Prowadzi także do góry, do Boga.
Kto po nich kroczy, w kochanéj istocie,
Lepszą połowę widzi własnéj duszy,
Ogień przy rzewnéj tlejący tęsknocie
Bucha pożarem w uniesień katuszy,
A czułe serca, jak braminy, wkoło
Obsiędą stosy i giną wesoło.
Często samotni przy natury krasie.
Zapominamy o sobie i czasie,
Gdy wody, lasy, w uroczéj ustroni,
Z naszym umysłem rozmawiają o niéj!
Och! czyż nie żyją i gwiazdy i góry?
Czyliż we falach także niéma ducha?
Czyż las nie jęczy? Czyż nie płaczą chmury?
Czyliż jaskinia cichych łez nie roni? —
Dusza ogniwem jest stworzeń łańcucha,
I nim proch jeszcze otrząśnie poziomy,
Dąży tam, kędy wszechświata ogromy.
O! otrząś, otrząś ten pył, co tak cięży!
A duszą w górę! A coraz to wyżéj!
Ktéż, kiedy w jasne niebo wzrok wytęży,
Myśli o sobie? Któż, choć patrząc niżéj,