Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/546

Ta strona została skorygowana.

Klął, jako Anglik, w swych myśli odmęcie,
I nie daremnie, bo nim wyszła chwila
Ben Bunting fajkę od ust już uchyla,
I — wzrokiem skończył zaczęte przeklęcie.

VI.

Ale wyższego Chrystyan był ducha!
Dziki, surowy, posępny, milczący,
Był na wejrzenie, jak wulkan gasnący;
Z chmurnego lica namiętność wybucha,
Podniósł źrenicę, co pożarem błyszczy,
I gdy Torkwila ujrzał koło siebie:
„Do tegoż przyszło? jęknął, że i ciebie,
„Nieszczęsny chłopcze, me szaleństwo niszczy!“
Potém przystąpił do młodzieńca z blizka,
Gdzie piasek jego świeżą krwią przesięknął,
Wziął go za rękę, ale jéj nie ściska,
Drgnął, jakby własnéj czułości się zlęknął;
Lecz gdy usłyszał, że rany Torkwila
Lżejsze niż sądził, wzrok mu się rozżarzy,
I błogi uśmiech przeleciał po twarzy,
O ile taka dopuszcza go chwila:
„Och! walczyliśmy, zawołał, daremnie!
Ale nie podle, ale nie nikczemnie!
Drogo okupić musieli nas, drogo!
Resztę opłacić jeszcze drożéj mogą —
Ja muszę ginąć; ale ty mój miły,
Czy masz dość jeszcze do ucieczki siły?
Gdybym choć wiedział, żeś ty ocalony!
Nas już za mało i tak do obrony.
Och! gdyby czółno! Och! gdybym oglądał
Ciebie bezpiecznym! Mnie los już nie zdolny
Nic dać w tém życiu! Ja mam, czegom żądał:
Żyłem i ginę nietrwożny i wolny!“

VII.

Zaledwie skończył, na fali lazurze
Znać plamkę szarą, gdzie przylądku skała
Urąga falom i wyzywa burze.
Z razu jak skrzydło mewy wyglądała,
A za nią druga taka plamka goni,
To się wychyla, to znika wśród toni,