Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

progiem miasteczka powitać biskupa. I akurat zbliża się jakiś wspaniały zaprząg okrutnem tempem. Widać olbrzymiej wysokości pojazd, zaprzągnięty w pięć gniadych koni, z tyłu dwuch trabantów dmie w złote trąby — no naturalnie, któż mógł jechać z taką muzyką i paradą, jak nie biskup?
Toteż ludzie popadali na kolana, baby w płacz, nawet te poklękały w wodzie, co przy grobli prały bieliznę i wszyscy czekają, żeby się biskup zatrzymał i pobłogosławił. Tymczasem ani się zatrzymał, ani spojrzał. Trzasnął z bata, przegnał jak piorun i poleciał dalej, aż rozdudniał cały Rożniatów.
Kiedy naród wrócił z tą wiadomością, proboszcz ręce załamał. Hano — pewnie baby przeklęte w zanadto głośny płacz uderzyły, jak to one umieją, a chłopy zanadto chorągwiami machały i — konie biskupie się spłoszyły! Nic, tylko konie się spłoszyły i teraz może biskup gdzieś w rowie leży, nie daj Boże pokaleczony i wszystko przez ten podły naród! Łajał proboszcz z kwadrans, bo wiesz, że passjonat, gdy nagle, zamarł mu głos w gardle.
Oto widzi, że na zakręcie ulicy, spokojnie, cicho przejeżdża kareta… z księdzem biskupem. Obrażony, że go nikt na wjeździe do miasta nie witał jak należy, biskup ani spojrzał na proboszcza i pojechał dalej. Proboszcz ponoś dostał łupnia z konsystorza, naród dostaje łupnia co niedziela z ambony, że taki w pień głupi — a wszystko narobił