Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

ny galop, ja jak zawsze na Vadoncs, a za mną 8 chłopców na pełnej krwi Miss Ellen, Misenus, Reichenau i irlandzkich Beatrix, Kilien itd. słowem same dobre konie. Galopujemy na łąkach, wzdłuż szosy Przewoziec-Babin. Akurat rzeka Łomnica wylała, dopływy wezbrały i wody otaczają nas pierścieniem. Zdaleka widzę, że na mostku stoi towarzystwo ze Studzianki — chcę podjechać i przywitać, skręcam więc, aby wjechać na szosę. W tej chwili jednak Janek Rimas, mój najlepszy stajenny woła:
— Proszę jaśnie pana, a poco zjeżdżać na szosę?! nie skoczymy młynówki?!
Przed nami rozlana młynówka robi wrażenie bagna — ckliwo mi się czyni dookoła serca, ale kiedy ten wałkoń proponuje skok, nie wypada mi odmówić. Naturalnie chłopczysko niezorjentowało się, jak dalece było trudne to zadanie, straszące konie topieliskiem, mętną wodą, rowem ect. Odkrzyknąłem jednak:
— Ano skaczemy! Jazda!. To znaczy ja skoczę, a wy się trochę skąpiecie i — rżnę na młynówkę wprost. Towarzystwo na mostku dech wstrzymało, widząc tempo, jakie biorę na Vadoncs, a Vadoncs, genialna klacz, doskonale zrozumiała, że tu się nie da przegalopować, że tu się nie da przemycić, że tu trzeba skoczyć i to nie byle jak.
Skoczyła. Pamiętam, lecieliśmy długo w powietrzu i nareszcie wylądowali szczęśliwie. Za sobą