Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

usłyszałem kilka tylko znamiennych chlupnięć w wodę. To chłopcy stajenni jak gruszki, jeden za drugim, z Jankiem na czele, walili się do rzeki, tak że musiałem zsiąść z mojej kobyły, reitstockiem chwytać w wodzie trenzle i wyciągać konie na brzeg. Ślady mego skoku, widoczne po obu stronach młynówki, były potem protokularnie zbadane i zapisane jako jeden z fenomenów jeździeckich — skok bowiem wynosił od kopyta do kopyta t. j.: od startu do wylądowania: 8,28 metr.
Tak skakała Vadoncs.
Po powrocie do domu, usłyszałem w jakiś czas, rozpaczliwe wycie na podwórzu. To chłopcy stajenni garbowali solidarnie skórę Jankowi, za jego pomysły i namawianie mnie do głupstw, oraz za kąpiel. Udałem dyplomatycznie, że nic nie słyszę, niemniej się ździwiłem, kiedy bohaterski, sprany na kwaśne jabłko Janek, okłady sobie porobiwszy na miejsca obolałe, znowu mnie namawiał w parę dni później na powtórzenie skoku przez młynówkę ale choć woda już znacznie opadła, nie dałem się namówić. Wiedzałem, że podobny skok może się udać tylko raz i to nawet na takiej Vadoncs.
I wogóle taka Vadoncs mogła się udać tylko raz. Ofiarowywano mi za nią na wystawie w Paryżu, 30.000 franków, — odrzucałem każdą propozycję. Nie było sumy, któraby mnie zniewoliła do pozbycia się tej cudnej klaczy. A kiedy padła przy ożrebieniu — oszalałem. Molestowałem