Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

ślałem, że bestja zakulała, zachorowała, ale żokej Bell mówi z wściekłością:
— Zdrów jak ryba! Wygrywał jak chciał. Nawet śladu za nim koni nie było! ale kiedy przed metą zbliżyły się trzy inne konie w batach — Sladerok stanął. Namawiałem, prosiłem, prałem, nie poszedł. Czegoś podobnego w życiu nie widziałem!
Po biegu podszedł do mnie hr. Apponyi i ironicznie dziękował za wysoką moją uprzejmość, że… konia nie sprzedałem.
— Jako rewanż, służę ci, lieber Freud radą: zastrzel drania.
Nie zastrzeliłem, ani konia, ani Apponyego. Spróbowałem jeszcze raz i drugi Sladeroka. Kiedy się bestji chciało, wygrywał jakby się bawił — a kiedy nie — to przychodził ostatni. Ta loterja mnie w końcu zirytowała i wskakałem go na płoty. Pierwszy raz startował z ośmiu końmi. Jedzie na nim atleta-dżokej Gheoghegan, szalenie silny i zdolny (był trzecim wogóle, po najlepszym dżokeju, zwycięzcy Williamsonie). Dostaje ordre:
— Pójdzie bydlę, to all right. Pokażę chimery, to prać w śmierć.
Po trzecim płocie, Sladerok przestaje iść — pod gradem batów i ostróg, skacze jeszcze płot czwarty i piąty — staje, wierzga kapitalnie i puszcza się w kłus, którego by mu amerykański traber pozazdrościł. Jakby szedł w Preistreiten! Baty nie