Przyjeżdża Scazighino o 9-ej wieczór, wchodzi do Białej Sali, w której tyle już miłych wieczorów spędzili i — staje oniemiały. Wszystkie ściany, cały stół, przybrany jego barwami, biało-ponsowemi różami i — co ważniejsze — wszystkie panie w toaletach czerwono-białych.
Jeszcze teraz uśmiecha się melancholijnie Scazighino, kiedy mu wspomnieć ucztę biało-czerwoną, o której, nawet całkiem czerwony, republikański, czy całkiem biały Dolfussowski Wiedeń, niezupełnie zapomniał.
— Szkoda, że minęły piękne dni, ale warto było żyć, aby to wszystko przeżyć co ja… kończy Scazighino.
Potem prowadzi mnie do obecnego swego dworu, stojącego obok ruin i zgliszcz wjennych Przewożca i mówi:
— Tyle krzyczano swego czasu na moje stajnie — ciotki łamały ręce, żem zwarjował, no i widzisz, jak się przydały —?!? Patrz! Z każdego boksu wykroiło się wygodny, duży pokój. Gdyby nie było tych moich przedwojennych stajen okrzyczanych, siedzielibyśmy dziś wszyscy… pod parasolami.
Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.