Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale — wracajmy do RODZYNKI. Nazywa się ona właściwie ROSINE —, derywacyjnie, pochodzi od kwiatu, a nie od żadnej bakalji. Ale Niania nazwała ją RODZYNKA i tak zostało. Jest malutka, kud.ata aż po oczy, koloru takiej wiejskiej kawy, w której mniej kawy niż śmietanki, z srebrnym połyskiem jedwabista kulka. Niewiadomo co.
Kiedy ją jej pani niesie pod pachą na ulicy, każdy myśli, że to maskotka z wełny i z jedwabiu, a nie żywy pies. Trzeba ją dopiero tęgo uszczypnąć, aby się przekonać, że to pies. Bo RODZYNKA to pies, griffonek brukselski, wysokiej krwi, spokrewniony z samym dworem wallońskim. Lubi dlatego mięciutkie poduszki i to wybiera na kanapie atłasowe i pluszowe, gardząc wyrobami krajowymi, w postaci kilimów czy łowickich pasiaków.
Rodzynka gardzi także każdem jedzeniem, grymasi, każe się prosić, a właściwie każe sobie „odbierać“ i wtedy, jako wysoko urodzona dama, mająca silnie rozwinięte poczucie własności, gryzie najpierw „odbierającego“, a potem dopiero gryzie kotlet. Inaczej kotlet stał by do sądnego dnia. Na mnie spada zazwyczaj dość monotonny obowiązek zapobiegania śmierci głodowej Rodzynki.
Cielęca siekanina, albo wątróbka, czeka na porcelanowej miseczce, aż ja wyjdę. Rodzynka z wyżyn kanapy, patrzy niby od niechcenia na moje ruchy. Patrzy, jak zdejmuję płaszcz i kapelusz, jak je wieszam an szaragach i jak zdradziecko pod-