Opowieść niniejsza obejmie historję najdziwniejszego, czworonożnego stworzenia, jakie w mem życiu spotkałem. Początek i koniec jego jest mi nieznany — znany mi jest tylko i pamiętny, początek mojej z niem znajomości.
W roku 1911, przejeżdżałem przez małą, podkarpacką mieścinę Ustrzyki. Żydkowie znali doskonale mój pojazd i znali moją pasję do koni, więc zostałem natychmiast osaczony przez nich:
— Panie dziedzicu, mamy coś dla pana…
Istotnie było to „coś“. Coś niewiadomego, skudłaczonego, brudnego stało w ciemnym, oszalowanym boksie, zamkniętym na dziesięć spustów. Żydek mi wytłumaczył, nie krępując się wcale — bo znał moje zamiłowanie do „warjatów“, że to jest warjatka, że do boksu nikt wejść nie może, że przez górę wrzuca się jej siano, bo „una odrazu zabije“, ale pan dziedzic da sobie rady…
Myślałem, że żydek koloryzuje, właśnie dlatego, ża miałem opinję kupującego rozmaite warjaty i dummkolery. Skoro jednak spojrzały na mnie oczy tego stworzenia, oczy przerażonej sarny,