Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

nie chciała biec za wyścigowymi, tylko odrazu znalazła się na przedzie przy powozach, w zamęcie dziesiątków pojazdów, wolantów, breków i land. Biegła tuż za moim powozem, to znowu przed końmi, rozkoszna, rozbawiona, nieprzeczuwająca nic złego.
Nadeszła chwila siodłania i ważenia. Kiedy dosiadłem nieszczęsne stworzenie, obarczone niespodziewanie wielką wagą — zaprotestowała z energją niebywałą. Wyszła na start jak świeca, na dwuch tylnych nogach, wcale na przednie nie opadając, zupełnie obłąkana ze zgrozy. Oczywiście przegraliśmy, Lalka i ja. W trzy dni później taka sama stawka. Siedem koni shandicapowanych, w czem najlepsze, pod najsłynniejszymi jeźdźcami, jak rekordzista rtm. Folisch, śp. Ulm jak płk. Heinrich (z którym się niedawno na torze w Poznaniu spotkałem) itd. Między nimi malutka Lalka, ale już pod normalną wagą. Wszyscy zaczęli kpić z mojej kobyłki — z drobnej, niewiadomego pochodzenia, nerwowej, skompromitowanej pierwszego dnia wyścigów Lalki.
Kpijcie sobie zdrowo!!… ja wierzę w Lalkę, bardziej niż w resztę mojej stajni, podówczas wcale dobrej… I — niedaremnie wierzyłem. Lalka jak chciała, na przestrzeni 2,400 metrów zdystansowała wszystkie konie, o najmniej 20 długości! Może jej coś bezwiednie szeptałem do ucha, jak Karol May swojemu Rihowi — może Lalka zrozumiała kpiny współzawodników, dość, że wytężyła