Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

jawajskiego, a JAKÓB był poprostu sroką. Odkąd świat światem, nigdy małpa nie odczuwała sympatji do jakiegokolwiek skrzydlatego stworzenia — nic dziwnego tedy, że Jakób był celem wszystkich złośliwości Puseka, a Pusek wyraźnem pośmiewiskiem Jakóba. Jakób zadzierał lśniący łepek i ryczał wprost z uciechy, kiedy małpie się nie udał jakiś skok, lub figiel, a Pusek gdzie mógł dopadał Jakóba i bezmiłosiernie wyskubywał mu ogon — pomyślcie… ogon!!! największą chlubę sroki…
Nie było więc nigdy rozejmu między nimi, nigdy zawieszenia broni — noc jedynie przynosiła spokój, jako że i ptaki i małpusy — na nasze szczęście — wcześnie chodzą spać. Jakób czuł się panem sytuacji o tyle, że wcześniej zjawił się w Sierosławiu niż Pusek — ale to pierwszeństwo niewiele pomagało, moja interwencja także. Przeciwnie, im bardziej się do tych awanturników mieszałem, tembardziej się przedemną popisywały. Pierze leciało, małpa skrzeczała, sroka skrzeczała, psy wyły wokół unisono — tylko koty przeciągały się leniwie i udawały, że nic nie widzą i nic nie słyszą. A nazajutrz tamte dwa łobuzy, jakby się prześcignąć chciały w pomysłach i psotach. Sądny dzień. Czego nie ukradł i nie stłukł w domu Pusek — to napewno skradł, lub potłukł Jakób — kogo nie ugryzła, lub nie uszczypnęła małpa, to napewno podziobała i podrapała sroka. Nawzajem