Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

judzał ustawicznie, drąc ogon sroki, ciągnąc ją za łapy, wśród niebywałego zobopólnego wrzasku.
Małpa śmierdziała to fakt, ale małpa nie figurowała w wyżlim dziedzicznym wokabularzu — do Afryki nigdy nie jeździł poczciwy Barkas — więc ostatecznie machnął na małpę ogonem. Ale obecność sroki wyprowadzała go z równowagi, gnębiła i obrażała głęboko. Co tu gadać! Psie prawo zostało sposponowane — nieraz jeden zresztą, bo i kania-jastrzębica spacerowała po fortepianie i sarna rozwalała się po kanapach i świnki morskie plondrowały po dywanie — czysta obraza boska w mniemaniu Barkasa, pełnego obowiązkowości, statku i poszanowania dla tradycji i wyźlego kodeksu.
Sarna i jastrzębica nie patrzyły w jego stronę — zezował czasem tylko zdaleka orzeł-błotniak — ale Jakób prowokował bezprzestannie. Był na tyle bezczelny, że kiedy Barkas uciął sobie drzemkę na dziczej skórze pod moim biurkiem — Jakób skradał się i — cup! wyrywał sterczący, siwy włos tuż nad brunatnym nosem. Takiego despektu przecież darować nie można, ale nie bałem się o skórę Jakóba, gdyż wierzyłem w karność Barkasa, nie licząc się niestety z demoralizującym wpływem małpy. I — przeliczyłem się. Pewnego popołudnia wpada do mnie ogrodnik i mówi zdyszany:
— Barkas zjadł Jakóba. Jakób się darł z małpą, Barkas ino patrzył i warował, aż raptem giez