Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

i wszedłem z werandy do pokoju, sprowadził mnie wrzask spowrotem:
— Małpa uciekła!!!!
Istotnie siedziała już na najwyższym, niedostępnym kasztanie, ledwo widoczna w pióropuszu liści. Ten co węgorza w galarecie jej przygotował, uważał, że zamało jeszcze prowiantów w małpiej klatce, otworzył więc drzwiczki, aby wsadzić garść strączków, a małpa, najedzona do syta, tylko na to czekała, aby mu buchnąć między nogi na mur werandy, a z muru na drzewo. Oczywiście wieść się momentalnie rozeszła po okolicy, że małpa w parku na drzewie, więc zaczęły niezliczone tłumy ściągać, niby pod pozorem łapania zwierza, przyczem jednak nikt się z łapaniem nie kwapił. Deptano tylko rabaty i gazony i rajcowano.
Akurat żniwa były w pełnym toku — stanęła cała robota, bo zaciąg robotników i bab z czworaków dworskich, wiecował z zadartemi głowami pod nieszczęsnym kasztanem. Od czasu do czasu odskakiwał tłum gwałtownie: to małpus aplikował złośliwego dyngusa. Potem znowu walny sejm wracał na posterunek i rozmyślał. Minęła godzina, dwie, zaszło słońce za niezżętym łanem, a żniwiarze, fornale i służba domowa tkwili pod drzewem. Wreszcie któryś młokos zebrał się na odwagę i przy akompaniamencie śmiechów i docinków — błogosławiony przez matkę, jakby