Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

ka i wywalał zawartość jej koszyka na piasek — co chwila naciągnął któremuś foxterrierowi kusego ogona, więc lament babski, utulany zresztą złotówkami — skomlenie psów, naszczekiwanie i jęk, rozlegały się wokół.


VI. TRAGEDJE, NAD I PRZYZIEMNE

Najgorzej jednak działo się na podwórzu z drobiem. Ku szczeremu aplauzowi psów, małpus zabrał się energicznie do kur, indyków i kaczek. Rozpędzał je, ganiał, targał za skrzydła i grzebienie — słowem robiło się piekło na ziemi, bo wszystko darło się na swój sposób, niewykluczając i klucznicy, najbardziej obrażonej z całego towarzystwa. Zabawa ta, acz przydługa, kończyła się raczej niewinnie: migreną u gospodyni i kupką wydartego pierza i piór na podwórzu.
Po kurnikowej batalji, omalże nie codziennej, przenosiła się cała banda na ogród warzywny, to znaczy tylko małpa przeskakiwała wysoki mur, dzielący podwórze od ogrodu, a psy obsiadały go i czekały merdając ogonami, trochę zachwycone, trochę zgorszone, na powrót awanturnika. On tymczasem zabierał się przedewszystkiem do ogórków. Narwawszy i naniszczywszy co wlazło, szedł do truskawek, potem zaglądał do inspektów i gmerał pod podniesionemi szybami, ku furji znowuż ogrodnika. Nie pomagały krzyki i per-