Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

swazje, a nawet dość nieprzyjemna sikawka ogrodowa nie wywierała wrażenia, bo jako się wyżej rzekło, następowała potem krwawa zemsta — kompletna dewastacja całych połaci ogrodu. Najadłszy się tedy bezkarnie ponad wszelką miarę, małpus właził na drzewo owocowe i stamtąd mścił się na ogrodniku, o ile nie było sikawki, dość łaskawie. Ciskał weń tylko conajcenniejszymi okazami jego produktów — wreszcie syt chwały i zemsty, wracał do domu — stale zeskakując z muru ogrodowego na grzbiet któregoś z oczekujących kundysów, aby wjechać pełnym galopem, trjumfująco na werandę.
Od czasu do czasu przypominał sobie, że trzeba złożyć wizytę kucharzowi. Wolnym, niewinnym kroczkiem wchodził do kuchni, bo jednak trochę mu imponował ogień buzujący pod blatem kuchennym i podejrzanie syczące i kipące garnki i rondle. Ledwo wszedł — blady strach padał na obecnych. Każdy wiedział, że nie było wizyty małpiej bez smętnych jakichś i nieprzewidzianych dla personelu i statków konsekwencji. Pusek tymczasem siadał grzecznie i dystyngowanie na brzegu stołu, jak amorek na gzymsie kominka. Wtedy zaczynało się przekupywanie potwora. Podchodziła klucznica i z wdziękiem, dwa kroki wprzód, dwa w tył — podawała małpusowi zeszłotygodniowe ciastko. Jak na klucznicę, djabelnie skąpą, było to i tak bardzo dużo. Pusek brał ciastko, obwąchał dokładnie i rzucał pogardli-