Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

muś kładzie się kres i cała jego awanturnicza, wybuchowa, gwałtowna, szalona duszyczka stanęła dęba. Tyle razy pakowałem go w domu do klatki, bez trudu i oporu — a tu ledwo zdjąłem obrożę i zacząłem wpychać do klatki w Zoologu, nagle obrócił się Pusek i z furią bezprzykładną, z desperacką zaciekłością, zaczął mi obżerać obie ręce. Żarł, darł i drapał, a kiedy ręce mu nareszcie wyrwałem, całe we krwi, i zatrzasnąłem zdumiony drzwi klatki, Pusek odwrócił się do mnie tyłem i siadł w najdalszym końcu. Ani wołania moje, ani orzechy go nie znęciły. Nie podszedł.
Miałem łzy w oczach, pewnie z bólu? nie wiem, wiem tylko, że w bardzo krótkim czasie, zawiadomiono mnie, że Pusek łagodnej zimy nie przetrzymał i skończył życie na gruźlicę — dziwna rzecz! ten Pusek, który bardzo srogie zimy przebył w Sierosławiu na wolności, na podwórzu i w lesie, kulami śniegu psy obrzucając i ślizgając się na lodzie po sadzawce ogrodowej.
Czy niemają racji ci, którzy twierdzą, że najwytrzymalszym bydlęciem jest człowiek? bo ja przecie żyję.