Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

niewersalskiemi wyrażeniami, obrzuca mnie, konie i Jędrzeja obelgami, ale siedzi. Proponuję mu delikatnie, aby przerwał potok wymowy i złaził z wózka, a on dalej wymyśla nam od ciężkich choler i siedzi. Co u licha!?
Po dobrych 10 minutach okazało się, że on wogóle zejść z wózka niemoże. Może kląć i najwymyślniejsze czynić mnie i Elegantom propozycje, ale złazić ani rusz. Bolały go wszystkie członki — ręce nogi, kark, a szczególniej krzyże, aż do najniższych i niewymawialnych kręgów włącznie. Popamiętał godzinną jazdę długo!!! a respekt dla Elegantów wzmógł się jeszcze o stopień, bo przecież Włodek Dembiński to nie ułomek.
Czasem pogniewaliśmy się z Jędrzejem o Eleganty. Kiedyś naprzykład licho naniosło jakąś operetkę do Sanoka na cele dobroczynne. Cała okolica postanowiła tam zjechać. Mnie nie ciągnął ani Sanok, ani operetka, ani mea culpa, cel dobroczynny, ale znowu owa miła sąsiadka, która ujarzmiła Eleganty. Śniadanie jednak w Rabem, gdzie przypadkowo bawiłem, zakrapiane starym miodem, popsowało nietyle zegary, ile wyczucie czasu i niezłomność przekonań, iż pociąg na pasażerów nie czeka. Opamiętałem się zapóźno — pociąg odchodził za 20 minut. Z wiarą w Eleganty, przegnałem 8 kilom. do stacji w Ustrzykach, lecz pociąg właśnie ruszał. Nie zważając na nieartykułowane dźwięki, wydawane przez starego Jędrzeja, postanowiłem gonić