Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

brewiarze. Noski były wcale foremne, co poznać można było nawet z wysokości I-go piętra — natomiast nasze I piętro, niezbyt foremnie musiało się przedstawiać mniszeczkom. Buchały z okien, nieprzerwane nasze studenckie śpiewy i kłótnie, oraz gęste kłęby tytuniowego dymu, jak z krateru Wezuwjusza. Zakonnice sądziły czasami, że u nas pożar, a czasami przekonane były, że dokonuje się w naszych pokojach jakieś szczególnie wyrafinowane morderstwo, z akompaniamentem nieludzkich wrzasków, jęków, szczekania psa i żałobnych śpiewów. Uleciała więc ku niebu niejedna daremna modlitwa o zbawienie duszy świeżo zamordowanej przez nas ofiary, o łaskę dla nas morderców, względnie (z uwagi na kłęby dymu), akt strzelisty do św. Florjana, patrona od ognia.


KAJTUś

Mieszkaliśmy pod opieką zacnej Bawarki, której zresztą dzięki nam przybyło conajmniej 50 lat. Reszta z naszej paczki, jak rzekłem, rozsypana była wzdłuż miasta Freising, po wszystkich piętrach. Na nas wszystkich był ten jeden „zbiorowy“ pies, o którym wspomniałem, imieniem Kajtuś, niechlubiący się zbyt wysokiem pochodzeniem. — Co tu dużo gadać, kundys był i koniec. Postanowiliśmy dla równomier-