groźniejsza, a dwudziestoparoletni jego synalek bladł w oczach. I tak stali naprzeciw nas. Wreszcie Herr Schulz wybuchnął:
— Nie życzę sobie flirtów w moim sklepie i basta! Więc bitte... rrrraus! Rachuję do trzech i radzę, aby, gdy powiem: trzy! panów w sklepie już nie było.
Bawarczyk mówi: einz — mówi: zwei — my nic, ale kiedy złożył dziubek do liczby drei — Michał wziął go lekko na rękę, podszedł spokojnie do drzwi sklepu, otworzył je stupudową peryferją p. Schulza i posadził go na trotuarze jak dwuletnie dziecko.
Wtedy wstaliśmy wszyscy i poprosiliśmy pannę Gretę o odesłanie do domu tej maszyny, którą Michał przed chwilą tak pilnie oglądał. Może być z aparatem do haftu, do dziurkowania i do mereżki. Poczem ukłoniliśmy się jej z wyszukaną szarmanterją, a pobladłemu młodzieńcowi, przy kasie sterczącemu w niemej grozie, wpłaciliśmy bez słowa cały rachunek, wręczając nasz adres.
— Kajtuś, mamy maszynę! chodź! — krzyknąłem na psa, pałaszującego buttersznytki panny Grety, jakby poto tylko do sklepu przyszedł.
Wieczorem, kiedyśmy siedzieli przy książkach, wnosi dwuch posłańców tę młocarnię, wybraną przez Michała. Zajęła ¾ naszego pokoju.
— Wszystko dobrze, ale co my z tą haubicą zrobimy? — zmartwił się Kościszewski.
Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.