cję. Pies był goniony przez tyle miesięcy z jednego naszego mieszkania do drugiego — pies nie wiedział do kogo należy. Kochał nas może po swojemu, ale miłością wyrodną, przeciwną naturze poprostu, bo rozparcelowaną, trudną dla niego do zniesienia. I nagle, pewnego razu, poczuł na jednym osobniku krew nas wszystkich, niejako zesumowaną. Rzeźnik zapachniał mu jednocześnie i Michałem i Jurkiem i mną, no i pies znalazł się nareszcie w domu, w uproszczonej, zdrowszej sytuacji. Patrz jaki kontent i jak spogląda rozanielony na swego rzeźnika!
— Pies mu mordę lizał!... — wybuchnęliśmy solidarnem oburzeniem, ale Janek upierał się przytem i dowodził uczenie, że właśnie przylgnąwszy do rzeźnika, naszą posoką zbryzganego, pies dał wyraz swej zbiorowej, beznadziejnej, zawikłanej do nas miłości.
Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.