Izie. Niechętnie zezwoliłem, zresztą w niepłonnej nadzieji, że rozkosz ta będzie trwała niezwykle krótko. I istotnie, ledwo jej dosiadł, zaiskrzyły się oczy kobyle, ogromne i wściekłe, zatrzęsła się nerwowo i urządziła tak niesamowite harce, iż mołojec znalazł się na matce ziemi, literalnie rozpłaszczony. Wstał skonfudowany i mruknął:
— Czort’ ne łoszad...
Ani spojrzałem na niego, bo musiałem długo przepraszać wzburzoną Izę i tłumaczyć jej, że to była tylko głupia próba, żart, bez chęci obrażenia jej. Iza zrozumiała, oparła o moje ramię piękny łeb i zdawała się mówić ognistemi oczami:
— No dobrze, dobrze, daruję ci, ale niech to będzie ostatni raz... nie sadzaj na mnie kacapów!
Sądny dzień nastawał w stajni, kiedy przychodziło kuć Izę za tylne nogi. Od wczesnego rana furman, chłopcy stajenni i kowal, chodzili zafrasowani, postępując z nogi na nogę i skrobiąc się w głowę. Iza nienawidziła pedicure. A wersja ta szła crescendo — aż w końcu pewnego razu doszło do punktu kulminacyjnego, bo wpadł do mnie furman, utytłany, obsmarowany:
— Przepadło! Iza kuć się nieda i koniec. Sam cysarz, sam papa rimski nie poradzi...
Nie spróbowałem dostojnej interwencji cesarza