gancka, poprawna w każdym calu, zrównoważona, poważna Maryśka.
Dla mnie, podówczas dość młodego, miała ona wartość dużą, ale raczej niesportową. Zupełne inne dawała mi rozkosze Maryśka. Oto piękne panie i panny dobijały się o moje względy, uwarzając za szczyt marzeń otrzymanie Maryśki na jakieś polowanie, czy myśliwski bieg. To był zaszczyt nad zaszczyty dla każdej amazonki na naszem Podolu! Wiedziały, że Maryśka nigdy nie wyłamie, że wykona wszystko co potrzeba i że nic bardziej panience nie będzie do twarzy, jak siwa, śliczna Maryśka pod siodłem.
Raz jedyny zdarzył się tylko jej wypadek, dotychczas niewytłomaczony. Jechał na niej Włodek Schätzel, bo miłym przyjaciołom płci brzydkiej, także ją chętnie pożyczałem. Jechał w licznej kawalkadzie, stempem jak wszyscy — nagle słyszymy za sobą łomot, jakby się kamienica waliła i widzimy Maryśkę i Włodka leżących na ziemi. Włodek był zdumiony, bo przecież się ani Maryśka nie potknęła, ani wpadła w żadną dziurę kopytem — nic. Klap i leżeli. Ani jeden muskuł na Maryśce nie drgnął, wstała spokojnie, chłodno, rozważnie i pod Włodkiem poszła dalej. Dziwne stworzenie!
Powtarzam, Maryśka dla innych zgoła celów niż sportowe, była przezemnie w głębokości serca ceniona — jako koń bowiem, w którym zawsze szukałem towarzysza, duszy, indywidualności, była mi totalnie obcą. To też kiedy się zjawił rotmistrz
Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.