Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

ten kandydował do tworzącej się Akademji Literatury — a ta znowuż przeklęta Akademja ubrdała sobie „czystość rodzimego języka“, więc najnędzniejszy z gryzipiórków, stawał się nagle piekielnie czuły na błędy, na stylizację i na przecinkowanie, a najmniejsza pomyłka w druku, doprowadzał go do stanu wrzenia. Telefony w redakcji urywały się — pojedynki się mnożyły — sypały się sprostowania i — zdenerwowane, krótkie, lecz niewymawialne propozycje, sądy polubowne i nakoniec — no lepiej o końcu nie mówmy. Wystarczy, kiedy powiem, że kończyło się na mnie.
I z tych to bólów urodził się poeta.
Między jedną korrektą a drugą, między jedną awanturą a drugą, pewnej nocy czerwcowej, siedząc przy mojem korektorskim biurku, zacząłem pisać. Trochę z nudów, trochę z żalu, trochę dla odpędzenia snu, a trochę podświadomie, z nadzieją, że anuż — ?!?
Jeśli taki to a taki sumogradus matoł aspiruje do Akademji Literatury jeźli taka to a taka „w dziąsło szarpana“ (jak mówi WIECH) grafomanka, marzy o palmach akademickich, to niby dlaczego nie ja, który ich wszystkich mam… w piórku, który ich poprawiam, przecinkuję, konjuguję, odmieniam, uczę gramatyki, ortografji, coraz to nowszych pisowni, sensu, składni i t. p…?!?
I tak się urodziłem dnia 13 czerwca 1933 roku,