sób koła, obite były tyły owych szaf kilimami — (także śmierć nie kilimy, bo kubistyczny melanż projektów Jerzego, z wykonaniem kilimkarni E. Zegadłowicza). Na kilimach porozwieszane, znane nam już obrazy — na szafach rzeźby, na podłodze dywany, z braku miejsca, po kilka, jeden na drugim — i cudaki meble — także pomysły Jerzego. Kanapki jakieś tak ciasne, że ja mimo chudości wrodzonej, zaledwie się w nich mieściłem i ponadto oświetlenie artystyczne, przy którem można sobie było nos rozbić. (Do tego wszystkiego przekonała mnie w końcu jedna kuzynka domu, która wygłosiła zdanie, że:
— Nie szkodzi! — zawsze jest przyjemnie, kiedy ciemno, ciepło i ciasno...).
Jedyna rzecz normalna w tej zwarjowanej ubikacji, to solidna flaszka koniaku na stole. W jej sąsiedztwie, nie jeden rozkoszny wieczór się przesiedziało, mówiąc chwała Bogu nie o literaturze i malarstwie, ale o szansach Crève Coeur do Wielkiej Warszawskiej, o ewentualnem wycofaniu Laïs i Paulette do stada itp.
Aż razu pewnego przychodzę na to czternaste piętro i zastaję Jerzego przy stalugach.
— Myślałem żeś się ustatkował, a ty znowu malujesz. Co to ma być?
— Leda z Łabędziem.
Z łabędziem mniejsza, ale ryzykuję pytanie, czy do Ledy nie przyjdzie pozować jaka ładna modelka? bo przecież to jedne chyba może wytłuma-
Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.