Strona:Jerzy Szarecki - Ananas.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.

rzem owoców nie być pokonanymi przez niego w dyspucie, a jasno, wyraźnie i w najczystszym portugalskim języku móc powiedzieć mu, kim była jego matka, czem się trudniła babka i za kogo się uważa jego żonę.
W tym celu łaziliśmy dłuższy czas ulicami, odczytując i skrzętnie notując najprzeróżniejsze napisy z ilustra cjami, robione kredą na murach domów i płotach. Kiedy tych słów i powiedzonek zebrał sobie każdy sporą ilość, odważni i pewni siebie w języku, wkroczyliśmy na plac, zawalony południowemi owocami.
Zaraz z brzegu stał stragan z bananami.
Zatrzymaliśmy się przed nim. Przelotne spojrzenie na banany i raptem... brwi się podnoszą do góry, usta otwierają, a w zdumionych oczach wyraźnie staje pytanie: Cóż to jest takiego? Cóż to za dziwny twór natury leży sobie tutaj? Czy to aby dobre?
Portugalczyk-sprzedawca dobrze zna swój interes.
— Please, sir — mówi po angielsku — owoce dobre, proszę spróbować!
Następuje chwila wahania.
Wówczas sprzedawca wpycha każdemu w ręce banana i mówi:
— Please, please, gentelmen, very goods bananos!
„Gentlemeny“ zjadają banany i twa rze ich wykrzywiają się grymasem obrzydzenia. Ach, cóż to za paskudztwo! — czyta wyraźnie zawstydzony sprzedawca w oczach klijentów. Spluwamy z obrzydzeniem i idziemy do następnego straganu, gdzie widnieją figi i granaty.
Znów niezmierne zdziwienie na twarzach, brwi w górę, usta szeroko, ręce wykonywują gesty zdumienia.
Wykonaliśmy tę sztuczkę coś ze sześć razy, aż za siódmym sprytniejszy sprzedawca poznał się na farbowanych lisach i gdyśmy zaczęli wydawać okrzyki zdumienia na widok wspaniałych ananasów, poczęstował nas niedojrzałemi owocami kaktusu, które tę mają przykrą właściwość, że