Strona:Jerzy Szarecki - Ananas.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

Przedstawiliśmy się. Rozmowa potoczyła się w języku francuskim. Mój nowy znajomy, signor Guilherme de Faria z dodatkami, okazał się słuchaczem wyższej szkoły rolniczej, mieszkał w Londynie, w Paryżu i chociaż wyglądał pomimo swych rogowych okularów dość egzotycznie, był jednak człowiekiem kulturalnym i wykształconym. Chęć zapoznania się zemną wytłumaczył w ten sposób, że z powodu jakichś przejść w życiu, żywi gorącą sympatję do Polaków.
Dowiedziawszy się zaś, że jestem z Warszawy, pobladł, poczerwieniał, a później oznajmił mi, że będzie miał do mnie jakąś wielką prośbę.
Poszliśmy z nim zwiedzać miasto. Nic jednak szczególnego do oglądania nie było. Na uwagę zasługiwało może tylko kino, urządzone jak i w Funchalu w palmowym gaju. Zjawisko zupełnie zrozumiale, jeśli się zważy wysoką temperaturę wysp Azorskich, która sprawia, że surowe jajka, zakopane w rozpalony od słońca piasek, po upływie dziesięciu minut ma się upieczone na twardo.
Znudzony włóczęgą, zacząłem już zdradzać chęć powrotu na „Lwów“, ale Guilherme de Faria oparł się temu stanowczo, przekładając mi, że jeszcze nie wyjawił mi swej gorącej prośby, wyjawienie zaś jej wymaga nastroju, to też pójdziemy teraz za miasto, gdzie wznosi się wygasły wulkan w kraterze którego znajduje się małe jezioro. Później do niego na kolację.
Wygasły wulkan słabo przemawiał do mojej materjalistycznej duszy, wzmianka jednak o kolacji, poruszyła mnie do głębi. — Może i wino będzie? — pomyślałem.
W rezultacie polazłem za moim ciceronem oglądać wulkan.
Droga prowadziła przez egzotyczny las, w którym wśród palm rosły drzewa, jakich nie widziałem jeszcze nigdy, nawet w albumach botanicznych. Jedynem znajomem drzewem była sosna, którą wszakże Guilherme przerobił na pinję.
Po drodze spotykaliśmy pędzone do