Strona:Jerzy Szarecki - Ananas.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

miasta muły, obładowane owocami.
Ponad wierzchołkami drzew widać było szczyt owego wulkanu.
Na oko mógł on być odległy na jakąś milę od miasta.
Gdy jednak po półgodzinie drogi chociaż bliski, nie zbliżył się do nas nawet o centymetr, a upał wycisnął ze mnie wszystkie zapasy wilgoci, zatrzymałem się pod jakąś „pinją“ i spy tałem mojego Portugała, jak też daleko jest stąd do owego zdechłego wulkanu.
— Oh, bagatelka — odparł Guilherme — dwadzieścia mil, nie więcej.
Ze strachu omal nie usiadłem na jakimś kolczastym kaktusie.
— Nie idę dalej — oświadczyłem kategorycznie — teraz jest godzina piąta, a o ósmej muszę już być na pokładzie. Nie zdążę.
Portugalczyk zaczął się gorączkować, tłumaczyć, że wygasły wulkan jest bardzo piękny i że bezwzględnie muszę go obejrzeć, ale nic nie wskórał i udaliśmy się na plantacje ananasów, należących do Guilherma. Tu dopiero rozwinąłem energiczną, acz szkodliwą dla portugalskiego przemysłu owocowego działalność.
Po ananasach udaliśmy się do willi Guilherma, położonej w ślicznym lasku palmowym.
W mieszkaniu nie było nikogo, mój nowy znajomy mieszkał sam.
Dowiedziawszy się o tem, wydawać zacząłem znaczące pomruki, ale Portugalczyk pokiwał przecząco głową i rzekł:
— Nie, signor, nie. Opowiem panu po kolacji, jaką będę miał do pana prośbę.
Była siódma godzina i mrok zaczął zapadać, gdyśmy skończyli kolację i obchód winnych piwnic Guilherma, przy których zawartość każdej beczki poddawana była surowej analizie naszych języków.
Wynik tej analizy był taki, że Portugalczyk mój wpadł w sentymentalny nastrój, zaprowadził mnie na werandę domu i wziąwszy gitarę do rąk, przygrywać zaczął ku mojemu wiel-