Strona:Jerzy Szarecki - Czapka topielca.pdf/197

Ta strona została skorygowana.

słaby, rozpaczny, uderzył w kir nocy i zaginął w huku srożącej się burzy.
Szorda, kapitan dalekiej żeglugi, długo stał z głową zadartą do góry, z oczami wbitemi w ten punkt, gdzie po raz ostatni zamajaczyła mu niknąca sylwetka syna. Długo tak stał. Może godzinę, może pół godziny, a może i dwie. Nie wiedział już sam. Później, jak zawsze krokiem twardym, i pewnym wszedł na swój kapitański mostek i stanąwszy tam na szeroko rozstawionych nogach, począł wykrzykiwać grzmiące rozkazy, wydawać zlecenia, zachęcać i zapędzać załogę do pracy.
W końcu ucichła burza, uspokoiły się fale, zamilkły wichry. Promienie wschodzącej jutrzenki oświetliły zarysy białej, „Mewy“, stojącej na wszystkich kotwicach o kilka mil od groźnych skał Deserto Grando.
Gdy nastał dzień i groźba awarji już nie zawisła nad „Mewą“, kapitan Szorda zeszedł z mostku, usiadł na zwoju lin i ukrywszy twarz w dłoniach pogrążył się w myślach. Nie przeszkadzał mu nikt, marynarze po ciężkiej, zabójczej, odbierającej przytomność pracy, zapadli w głuchy głęboki sen. Długo trwał w rozmyślaniach Szorda, kapitan dalekiej żeglugi. A gdy słońce minąwszy zenit zanurzyło swą tarczę w bieli pian za widnokręgiem, stary Szorda wstał, podszedł