Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/152

Ta strona została skorygowana.

stojącego na baku przy windzie kotwicznej — popuścić po dwieście metrów łańcucha!
Hamulce zluzowano, z kluz błyskawicznie wysunął się żelazny wąż ogniw. Łańcuchy na chwilę zwolniły, w następnym momencie jednak naprężyły się jeszcze mocniej niż poprzednio i znów grozić zaczęły pęknięciem.
— Popuścić jeszcze! — krzyknął komendant.
Znów odprężenie i znów przeraźliwy jęk żelaza i bezsilnych wobec siły wichury hamulców.
Jasne się stawało, że albo łańcuchy kotwiczne nie wytrzymają naporu nawałnicy i pękną jak nitki, albo hamulce będą zbyt słabe i wypuszczą z komory cały łańcuch aż do ostatniego ogniwa.
Na kapitańskim mostku obok głównego kompasu stał komendant. Na twarzy tego boga na pokładzie okrętu osiadła ciemna chmura troski.
Swym doświadczonym morskim rozumem komendant zdawał sobie dokładnie sprawę z niebezpieczeństwa. Wiedział dobrze, że ropy do motorów jest niedużo, że niewiadomo, czy wystarczy jej do końca sztormu, a ucho jego wśród wycia wichury słyszało wyraźnie ponure chrzęsty łańcuchów, wyszarpywanych z kluz.
Położenie było rozpaczliwe. Jedyną nadzieję pokładał jeszcze komendant w dwóch zapasowych kotwicach admiralicji, które podwachta wyciągała teraz z triumu na pokład.
Gdy dzwon okrętowy wybił godzinę dziesiątą i nad rozszalałem morzem zapadła ciemna noc, w sytuacji zaszła nowa zmiana.
Wiatr zwiększył się dwukrotnie, i łańcuchy kot-