Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/153

Ta strona została skorygowana.

wiczne pomimo ustawicznego popuszczania wydawać zaczęły specjalny śpiewny dźwięk, z którego wprawne ucho marynarza poznaje, że ogniwa ich już nie wytrzymują napięcia i za chwilę pękną.
— Komendancie, łańcuchy pękają! — wrzasnął starszy oficer.
— Wypuścić cały zapas, prędzej, cholerrra! — jak grzmot runął rozkaz komendanta.
Nim jednak starszy oficer zdążył wykonać polecenie, nastąpił kryzys. Łańcuchy wprawdzie wytrzymały, ale statek, party niezwalczoną siłą wichury, wyszarpnął ciężkie kotwice z dna i, orając niemi po piasku, wlec zaczął za sobą.
Komendant zaciął usta. Zdawać się mu zaczęło, że już nadszedł koniec. Spojrzał zpodełba w stronę skalistego brzegu, o który uderzały olbrzymie góry wodne, rozbijając się w drobny pył i pianę.
„Sokoła“ dzieliło od nich nie więcej niż sześć mil, dryf wynosił pół węzła, a więc przy obecnym stanie rzeczy najwyżej za dwanaście godzin statek strzaska się o te skały.
Ręka komendanta spoczęła na rączce telegrafu. Dzwonek. W przedziale motorów powtórzył się sygnał:
— Całą naprzód!
Zacharkotały zajadle motory, ale śruby, wyska,kując co chwila ponad fale z powodu kołysania niewiele dawały oporu wiatrowi.
Wówczas krótki gwizdek komendanta przywołał na mostek oficera wachtowego.
— Nadwachta na górę! — rzucił krótko — żeby