Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/154

Ta strona została skorygowana.

mi w pół godziny zapasowe kotwice były już za burtą.
Po chwili cała załoga, nie wyłączając kucharza i stewardów, wytężenie, upadając z wysiłku, pracowała nad zarzuceniem kotwic zapasowych.
Ciężkie jednak kotwice z trudem dawały się wyciągać. Grube, wielkie nadliny i perliny pękały co chwila, tak, że dopiero po trzech kwadransach jedna tylko kotwica zaryta się w dnie, z drugim końcem łańcucha, zaczepionym na potężnym knechcie przy burcie.
Statek tymczasem dryfowało coraz więcej do grożących zgubą skał; zostawało jeszcze zaledwie pięć mil.
Gdy minęła godzina, a druga kotwica nie była jeszcze zarzucona, do pracujących do upadłego uczniów podszedł komendant.
— Cóż to, bydlęta?! — ryknął, głusząc grzmoty fal, przewalających się przez pokład — godzina minęła, a kotwica jeszcze nie zarzucona? Pracować nie umiecie! Mało was uczono? Sukinssssyny!
— Liny pękają, panie komendancie — zameldował Aloszta — nic nie można zrobić!
Ogłuszający cios pięści komendanta powalił mówiącego na zlany wodą pokład.
— Milczeć! — zagrzmiał komendant.
I zwracając się do reszty, zasyczał przez ściśnięte zęby:
— Jeśli za kwadrans robota nie będzie skończona, bić będę po mordach! Zrozumiano?! Sukinsssyny!
Wykręcił się na pięcie i odszedł.
Uczniowie stanęli, strwożeni i zdumieni.