Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/155

Ta strona została skorygowana.

Po raz pierwszy widzieli komendanta w takim gniewie.
Nigdy komendant nie podnosił ręki na uczniów, nigdy nie lżył.
Położenie musiało być naprawdę groźne, skoro komendant na tyle stracił panowanie nad sobą. Twarze zlekka pobladły, oczy opuściły się wdół.
Do tej chwili uczniowie nie zdawali jeszcze sobie dokładnie sprawy z ogromu niebezpieczeństwa. Każdy z nich wiedział, że ropy brak, że kotwice nie trzymają, ale polegał jednak na komendancie, wierzył święcie w jego doświadczenie marynarskie, w pewność siebie tego wszechwładcy okrętowego, i ani przez myśl nikomu nie przeszło, żeby ich jedyny na pokładzie poza Bogiem opiekun mógł być zwyciężony żywiołem.
Jakto? On, ten nieugięty, stalowy człowiek, z którym tyle już sztormów i burz przeszli na oceanie, który najgwałtowniejsze szkwały, grożące połamaniem masztów, przyjmował z uśmiechem, on, który już tyle miał okrętów pod swemi rozkazami, tyle razy wywiódł już „Sokoła“ z oka cyklonu, on, uosobienie odwagi i zimnej krwi, miałby ulęknąć się i stanąć bezradnym wobec skał Norwegji? Niemożliwe!
A jednak tak było. Popełniony tylko co brutalny czyn komendanta wskazywał wyraźnie na ciężki stan jego duszy.
Położenie statku było beznadziejne. Myśl ta wyprowadzała wilka morskiego z równowagi.
Gdy kotwice zaczęły orać dno, komendant miał jeszcze nadzieję na ratunek, ale gdy trzecia wyrzucona kotwica nie zmniejszyła dryfu, zrozumiał, że