Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/156

Ta strona została skorygowana.

czwarta też nie pomoże i że jest bezradny wobec żywiołu. W duszy ciężko legła mu myśl o odpowiedzialności, jaka ciąży na nim za życie powierzonej mu załogi.
Po dwudziestu minutach nadludzkich wysiłków czwarta kotwica ugrzęzła w dnie.
Zbiorowa siła wszystkich ośmiu łap kotwic zatrzymała statek na krótko w miejscu.
W tejże samej chwili jednak, gdy uczeń nawigacyjny meldował komendantowi, że kotwice trzymają i dryf równa się zeru, wicher, który zacichł na moment, runął na statek z podwójną, niebywałą wprost siłą. Nieprawdopodobnie potężny pęd powietrza zahuczał głucho w wantach i olinowaniu, stengi zgięły się jak wątłe trzciny. Statek drgnął i gwałtownie pochylił się na bok. Całe tonny wody runęły na pokład.
— Popuścić łańcuchy! Popuścić! Prędzej! Prędzej! Dranie! Sobacze syny! Prędzej! Prędzej! — ryczał komendant oszalałym z wściekłości głosem, z wysiłkiem trzymając się poręczy kapitańskiego mostku, przez który przewalały się olbrzymie grzywiaste bałwany.
Na baku zbity falą z nóg starszy oficer sięgnął ręką do drąga hamulca, ale w tej samej chwili w powietrzu rozległ się straszny brzęk, jazgot i świst.
Na bak runęły masy żelastwa. Pękł łańcuch bakburt kotwicy.
Olbrzymi bałwan, uderzywszy zprzodu w dziób „Sokoła“, uniósł go wgórę i szarpnął wtył.
Wślad za tem nastąpił drugi, jeszcze silniejszy niż poprzednio trzask, i łańcuchy kotwic patentowanej i zapasowej zwisły urwane z kluz.