Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/68

Ta strona została skorygowana.

po chwili dopiero podniósł nieubłagany wzrok na wroga. Ręką powoli wskazał reję bom-bramu na fokmaszcie.
— Powiesić! — rzekł dobitnie lodowatym głosem groźny kapitan do trzymających buntownika marynarzy.
Ciałem skazańca wstrząsnęła febra. W gardle zaschło, nogi zaciążyły ołowiem, w dołku poczuł nieznośne ściskanie. Zamknął się w sobie, znieczulił jakoś. Zwrócił uwagę na to, że pokład statku unosi się wgórę i opada wdół, od czego wydaje się, że wzburzona powierzchnia oceanu, to ukazująca się, to niknąca za burtą, tańczy jakiś niesamowity kolebiący się taniec.
— Jakie to dziwne — pomyślał.
Zaraz jednak złapał siebie na tej myśli.
— Co mi za bzdury do łba przychodzą — przeleciało mu przez głowę — przecież umrę zaraz. Boże, stracę życie za chwilę! — błysnęło w jego przyćmionej strachem świadomości — zgroza!
Kolana ugięły się pod nim. Chciał paść na pokład i błagać groźnego kapitana o przebaczenie. W tej samej chwili jednak uprzytomnił sobie, że to na nic się nie zda. Siłą woli zmusił siebie do stania nadal.
— Prowadzić — rzucił rozkaz groźny kapitan.
Marynarze wzięli go krzepko za ręce i podprowadzili do want. Jeden z nich wszedł pierwszy na szczeble, drugi popchnął czarnego i sam wspinać się zaczął ztyłu. W ręku tego, co szedł zprzodu, skazaniec zauważył cienką linkę.
— To dla mnie — pomyślał.