Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

sie gra w karty, która się przeciąga już do rana, a ściślej mówiąc, do śniadania, po którem społeczność lazaretu znów zapada w głuchy, beznadziejny sen. W dzień w izbie chorych jest naogół cicho, wyjątek stanowi tu tylko pora obiadowa, gdy chorych odwiedza doktór. W powietrzu brzmi wtedy kakofonja najokropniejszych jęków i postękiwań, którym podobnych z wyjątkiem doktora na „Lwowie“ żadne ucho lekarskie na pewno nie słyszało. Doktór jednak nie zawsze daje się nabrać i zdarza się często, że nieboszczyka poniektórego na pysk z izby chorych wylewa. Taki wylany z raju anioł nie daje mimo wszystko za wygraną i, popracowawszy jakieś dwa dni najwyżej, macza chustkę w gorącej wodzie, stawia oczy w słup, poci się i blednie, idzie do doktora, a później do izby chorych, witany tam owacyjnie przez trzymających się jeszcze kojki współtrupów.