Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

Odkąd miłością swoją objąłem wody wszystkich stron świata, rozpoczęła się męka. Wszystko przypomina mi morze. W mieście rechot pojazdów i gwar ludzi wydawał mi się szumem fal, bijących rytmicznie w skały wybrzeża, na wsi łany zbóż, kołysane podmuchami wiatru, robiły na mnie wrażenie oceanu o złotej barwie fal. Nawet w szkole monotonny i szepleniący głos profesora matematyki w uchu mojem przeistaczał się w łagodny szmer pian morskich, pieszczących piasek wybrzeża.
To ostatnie zjawisko akustyczne przyczyniło się niemało do obniżenia i tak już niewysokiego poziomu mojej wiedzy matematycznej.
Gdy więc dolazłem do klasy siódmej, a tęsknota do morza i niewiedza w dziedzinie nauk ścisłych osiągnęły u mnie punkt kulminacyjny, powiedziałem sobie: basta. Mam już dość życia lądowego, chcę na morze!
Tak powiedziałem ja. Ale Vis Maior, którą w danym wypadku uosabiał mój wszechwładny w stosunku do mnie ojciec, zdecydowała inaczej. Powiedziała mianowicie: Skończ szkołę, a później będziemy mówić o morzu.
Łatwo powiedzieć — skończ szkołę.
Jak tu ją skończyć, gdy się ma na tercjał same „dwóje“ i „konie“, a jedyna piątka, słabo ratująca