Przed wyjazdem do Szkoły Morskiej danem mi
było zobaczyć się jeszcze raz z „admirałem“.
Jak i za pierwszym razem, spotkałem go na ulicy.
Był czegoś markotny, a za szybami okularów,
w krótkowzrocznych oczach jego malował się smutek jakiś, rozpacz nieomal.
— Chodźmy do mnie — rzekł, biorąc mnie pod
rękę — nudzi mi się dzisiaj — pogawędzimy trochę.
W małej izdebce „admirała“ siedziałem do późnej nocy. Milczałem. Mówił admirał.
Obłąkana to była mowa. Głosem cichym, smutnym, przerywanym od bolesnego kaszlu, „admirał“
opowiadał o morzu i miłości. Znał morze i znał miłość. W bezsensowych bełkotach jego było tyle
prawdziwych, żywością tchnących obrazów morza,
tyle uwielbienia dla tych płaszczyzn bezmiernych
wód zimnych, z błękitem nieba się stykających, tyle
odczucia rytmu melodji wichrów burz morskich, że
nie było wątpliwości. Pan Alfjan znał morze.
Później mówić począł o miłości. Miłość poznał
również. Nieszczęśliwą miłość. Znał, czuł wszystkie
jej porywy, wzloty i upadki, sercem wyczuwał jej
ciepłe, żarem tchnące tętno. Znał, głęboko w obłąkanej swej duszy miał wyryte oczy miłości. Błękitne
one były, błękitne, jak wody mórz i tak samo zimne
i okrutne.
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.