„Admirał“ śledził widać bacznie kurs, jakim płynął „Lwów“, gdyż w każdym nieomal porcie, gdzie zarzucaliśmy kotwicę, czekał na nas list od pana Alfjana.
Ze zdrowiem jego było coraz gorzej. Uporczywa „morska choroba“ zwaliła go z nóg i pan Alfjan leżał w łóżku.
Bale jednak, pomimo złego stanu zdrowia organizatora, odbywały się regularnie co dwa tygodnie.
Budowa krążownika „Nadzieja“, mimo energicznych sprzeciwów brata „admirała“, też postępowała naprzód. Codziennie o wschodzie i zachodzie słońca bandera podnosiła się i opadała na maszcie.
„Nie można się poddawać chorobie — pisał pan Alfjan — prawdziwy marynarz do ostatniego tchu powinien stać na stanowisku i usunąć się dopiero wtedy, gdy śmierć swą kościstą rękę położy na jego oczach…“
A śmierć już wyciągała swą kościstą rękę, by zamknąć na wieki biedne, krótkowzroczne oczy „admirała“.
Gdy po skończonej podróży przyjechaliśmy na urlop, znaleźliśmy pana Alfjana w agonji.
— Ciszej panowie — rzekł młody człowiek, otworzywszy nam drzwi — brat umiera.
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.