Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

Sądząc ze śmiertelnej bladości, pokrywającej twarz, coraz szybszego ruchu rąk po kołdrze i coraz bardziej przerywanego oddechu, biednemu „admirałowi“ robiło się coraz gorzej i końca należało się spodziewać lada chwila.
Około godziny trzeciej w nocy umierający raptownie drgnął i siadł na łóżku.
W szeroko rozwartych oczach jego malowało się przerażenie.
— Idzie już, idzie — zaszeptały jego blade, wykrzywione usta — idzie już, idzie — śmierć.
Twarz się skurczyła w potworny, grozą przejmujący grymas, chuda ręka z wyciągniętym palcem wskazywała naprzód.
— Załoga krążownika „Nadzieja“, baczność! — krzyknął z całych sił — śmierć tam! Odległość osiem tysięcy metrów! Poprawka — trzy setne w prawo! Ognia! Jeszcze raz, ognia! Salwami! Prędzej! Prędzej! Już idzie! Idzie! Porywa! Załoga! Na pomoc!
Okropny krzyk zamarł mu w krtani. „Admirał“ osłabł i ciężko opadł na łóżko.
W ciszy, jaka zapadła, ze zgrzytem i świstem wylatywał oddech z jego zaciśniętych w śmiertelnym skurczu zębów.
Chwil parę chory leżał spokojnie. Raptem ustał świszczący oddech, i „admirał“ znów otworzył oczy.