odbyło się bez skopania pnącej się po wantach „owieczki“ przez kolegę, idącego przed nim i mającego przez cały czas bytności ich na wantach nogi tuż przy głowie Noreckiego.
Nie licząc tych nogoczynów, był on ustawicznie zasypywany pogróżkami zrzucenia z salingu z wysokości jakichś dziesięciu pięter łbem nadół. Podczas wachty w dzień dzielny ten marynarz tkwił przez cały czas w smrodliwym triumie, oskrobując rdzę, jako, że była to jedna z najwstrętniejszych robót na statku, a w nocy, gdy roboty niema i można się dyskretnie zdrzemnąć nawet podczas wachty, Norecki sterczał na „oku“ lub wywijał szprychami koła sterowego przy kompasie, zasypywany wymysłami oficera wachtowego.
Przy stole, gdzie Norecki jadał śniadania, obiady i kolacje, sytuacja przedstawiała się nieomal najgorzej, on to bowiem musiał przynosić z kuchni kotły z zupą i kaszą, on je musiał odnosić zpowrotem, zasypywany gradem docinków i drwin na temat ślamazarności i powolnych (owczych) ruchów.
Do kotła po swoją porcję miał prawo dobrać się Norecki ostatni, co miało ten skutek, że często wstawał od stołu, nawet nie wiedząc, czy dnia tego zupa miała smak stearyny świec okrętowych, czy też stęchłego wielorybiego łoju.
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.