nie będzie władzy, gdyż sala jadalna dnia tego jest „tabu“, czyli, że żaden oficer, ani wykładowca nie błyśnie tam złotem swych naszywek.
Dyrekcja Szkoły Morskiej szanuje tradycje swych wychowanków i w dniu uroczystości „Brazylijskiej choinki“ patrzy przez palce na pogwałcenie prawa ciszy nocnej i snu.
Pocichu, żeby jeszcze na korytarzu jakim nie „napatoczyć się“ na oficera, uczniowie schodzą nadół, do oświetlonej rzęsiście sali jadalnej, z której już poprzednio zostały usunięte stoły.
Tutaj, nieobeznani jeszcze z tradycjami i zabytkami Szkoły Morskiej, uczniowie pierwszego kursu stają w zachwycie, a ze spartych zdumieniem piersi ich dobywa się zgodny, chóralny okrzyk:
— Cie cholera!
Ten objaw zdumienia i radości powstaje na widok pewnego dziwacznego tworu, który stoi w środku sali, na specjalnem podwyższeniu.
Na pierwszy rzut oka człowiek o małej wyobraźni i nieobdarzony zdolnością do rozwiązywania rebusów nie zgadłby nigdy, co wyobraża ten długi bums (po lądowemu — słup) z wetkniętemi weń z boków zielonemi dylami i połyskujący stalą marszpikli, dulek, wielkich gwoździ okrętowych i wypolerowanych do blasku pudełek od konserw.
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.