Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

czano na całe gardło, że już dość mają tej podróży, że chcą do portu, do szynków, knajp, kin, dancingów i innych miejsc tym podobnych, że dość się już namordowali w rowach strzeleckich, że chcą już nareszcie odpocząć, a nie tłuc się po całym Atlantyku. Żądano nieomal, żeby komendant zawrócił z powrotem do Gdańska. Z trudnością przychodziło komendantowi tłumienie tych wybuchów niezadowolenia, do djabła! W pace może siedzieć dwóch, trzech najwyżej, ale nie cała załoga.
Tymczasem jak na nieszczęście żegluga się przedłużała z powodu niepomyślnych wiatrów, dmących wprost „w zęby“ i nie pozwalających podejść do brzegów Brazylji. To też, gdy po blisko półrocznej żegludze „Lwów“ zarzucił wreszcie kotwice w porcie Rio De Janeiro, panowie wachmistrze i sierżanci dość mieli narazie życia morskiego i postanowili sobie setnie odpocząć.
Odrazu pierwszego dnia postoju w porcie na ląd pojechali nietylko urlopowani, ale i ci, co do urlopu żadnego absolutnie prawa nie mieli. Wieczorem na wyznaczoną regulaminem godzinę wróciła tylko połowa załogi. Reszta nie wróciła wcale. Komendant czekał na nich noc całą i dzień następny, szykował, oporządzał pakę, przygotowywał roboty karne i czekał. Oni jednakże nie wracali. Zawiadomiono